Dopiero teraz dociera do mnie to, co zawsze bylo oczywistym. Robilam co moglam, by odsunac, wyprzec i nie-myslec-bolesnie. Ale czy zupelnie sama dalam sobie zludzenie? Bo przeciez nigdy mnie nie bylo, teraz to wiem. Zasypialam w tylko wyobraznia pelnym lozku, rano robilam jedna kawe, a ze mowilam sama do siebie, znaczy wylacznie to, ze mowilam sama do siebie i nic ponad. Chorobliwej nadziei tez sie kiedys oducze. Po co mi ona? Pozwalam sie jej zwodzic naiwnie jak dziecko. Wiedzialam przeciez, od pierwszego slowa wiedzialam, idiotka. Alkoholem zagluszylam instynkt samozachowawczy. Kiedys. Teraz. Tak wiec nie ma mnie zupelnie, a zamiast sa priorytety. Jeden z nich rozumiem, ba, chyba kocham nawet, mimo, ze to chore, ale reszty nie ogarniam. Co moze stac sie z czlowiekiem w miesiac, dwa? Samo wspomnienie dusi. A co w ciagu reszty zycia? Boze, jakiego zycia? Nie wiem, byc moze wegetacja to kuszaca perspektywa, nic nie wiem. Zapewne sie przekonam.